Postanowiłem odczekać trochę po zlocie ZHP Gdańsk 2018 – na tyle długo, aby ocenić go nie zupełnie na gorąco, ale na tyle krótko, by wszystkiego nie zapomnieć 🙂 Z tym ochłonięciem było o tyle trudniej, że zaraz po nim (a w zasadzie jeszcze w trakcie niego) pojawiło się w sieci dużo różnego rodzaju opinii, a jako człowiek krewki jak zwykle nie mogłem przejść obok nich obojętnie.
Krytyka, która – jak to w internecie bywa – była dość chaotyczna, grupowała się właściwie w trzy obszary.
Pierwsza to krytyka ilości cukru w cukrze, czyli harcerstwa w harcerstwie, a mianowicie tego czy zlot był wystarczająco harcerski. Z tym rozprawiłem się w poprzednim tekście, moim skromnym zdaniem to w dużej mierze kwestia oczekiwań przedwyjazdowych i nastawienia się niektórych osób na leśny obóz, a nie na duży zlot. Takie imprezy wyglądają zupełnie inaczej, to trochę jakby nastawić się na wyjazd w Góry Świętokrzyskie, pojechać w Alpy i narzekać że w sumie nie tak, bo ani tu stodół z sianem, ani malowniczych pagórków. Dodam oczywiście, że i Alpy, i Góry Świętokrzyskie uwielbiam. Poza tym sporo w tym „za moich czasów to było prawdziwe harcerstwo” – jasne, jasne. Grało się na trąbce, myło w jeziorze, a przed obozem samemu robiło konserwy z blachy. Ale dobra, dość dowcipkowania.
Drugi obszar, dość głęboki i poważny to kwestia programu, a dokładniej kwestii zaproszenia na zlot osób postrzeganych jako lewicowe, a także nauczania o homoseksualizmie. To też duży temat, któremu poświęcę jeden z następnych tekstów, bo znacznie wykracza to poza sam zlot.
Skupię się więc na trzeciej kwestii – sprawach techniczno-organizacyjnych, bo tu też padało ileś zarzutów. I dobrze. Bez konstruktywnej krytyki nie ma poprawy.
Ja jako…
Ale na starcie wyjaśnię – nie jestem w stanie ocenić zlotu oczami uczestnika, nie byłem też częścią komendy zlotu, więc nie w moim interesie jest obrona jego jako całości. Byłem kadrą modułu Cywilizacja, po części odpowiedzialnym za kantynę, od połowy także prowadzącym zajęcia dla uczestników. Miałem więc sposobność przez pierwszą połowę dość dokładnie przyjrzeć się zlotowi, przemierzając go na hulajnodze, a przez drugą porozmawiać z uczestnikami przychodzącymi na moje zajęcia. Nie mam natomiast pojęcia o tym co działo się w samych gniazdach, więc o tym zbyt dużo nie napiszę.
Miejsce
Zlot odbył się na Wyspie Sobieszewskiej w Gdańsku. Puste, wielkie pole przypominało mi mocno zlot w Gnieźnie w 2000 roku, było natomiast zupełnie inne niż leśny zlot w Kielcach. Miejsce natomiast jest znacznie lepiej skomunikowane niż lotnisko Bednary z roku 2000 – samochodem można było dostać się do Gdańska dość szybko, można było też skorzystać z podstawianych tam autobusów miejskich.
Pojawiały się zarzuty o „jarmarczność” zlotu, także przez to, że odbywał się na wielkim polu, a nie w lesie. Las oczywiście kocham i uwielbiam, ale nie oznacza to, że lubię tylko leśne imprezy. Tego typu harcerskie miasteczko też ma swój urok i mnie prawdę mówiąc bardzo się podobało. Tym bardziej, że powoli pojawiają się alternatywy dla wojskowych dziesiątek – mam do nich dużo sentymentu, ale ciągle czekałem aż pojawi się jakaś XXI-wieczna alternatywa.
Co do lasu – zastanawiam się też jak duży ślad zostawia w lesie kilkanaście tysięcy uczestników 🙁
Samo ustawienie namiotów, gniazd i modułów też miało sens, po jednym dniu ogarnąłem topografię zlotu i spokojnie trafiałem tam gdzie chciałem. Zlot nad morzem to także okazja do chociażby oglądania zachodów słońca nad morzem, czy kąpieli – a pierwsze upalne dni bardzo do tego zachęcały.
Recepcja, organizacja i moje wymagania
Pojawia się dużo głosów na temat chaosu organizacyjnego. Rzeczywiście nie wszystko działało tak jak powinno. Nie dostaliśmy chust dla dzieciaków, podobno trochę ich zabrakło. Było też kilka innych niedociągnięć. Ale… pozwólcie, że przerwę na chwilkę i coś Wam opowiem.
Gdy jako instruktor – student rozmyślałem o tym jak to będzie w „prawdziwym życiu” myślałem sobie, że mamy w tym harcerstwie straszny chaos i nie mogłem się doczekać jak to będzie w prawdziwej pracy, przy prawdziwych projektach. I wiecie co? Bywa znacznie gorzej. Po pierwsze naprawdę z perspektywy ostatnich 10 lat, gdy uczestniczyłem w wielu konferencjach, zarówno jako uczestnik, jak i prelegent, wiem, że to co robimy w harcerstwie ma niezły poziom. Praca w agencji reklamowej i kontakt z wieloma korporacjami pokazała mi, że tak wygląda prawdziwe życie. Co więcej, życie w częściowym chaosie, zmiany decyzji w ostatniej chwili i inne takie wydarzenia w harcerstwie przygotowały mnie to radzenia sobie w takich sytuacjach. Tak wygląda życie! Powtarzałem to swoim harcerzom, potem powtarzałem pracownikom – życie i praca to nie jest statek wycieczkowy z kapitanem igloo w nienagannym mundurze, który puszcza obłoczki z pary. To raczej pływanie na tratwie górskim potokiem – co chwilę dzieje się coś niezaplanowanego i trzeba sobie z tym radzić. I tak, z mojej perspektywy organizacyjnie było to lepiej ogarnięte niż na niejednej imprezie profesjonalnej, gdzie niedociągnięć jest naprawdę MULTUM!
Po drugie w końcu wiem, że ci ludzie robią to w ramach swojej instruktorskiej służby i UCZĄ SIĘ. Bo nigdzie tyle się nie nauczyłem. Uczą się i popełniają błędy. Może dlatego jestem mniej krytyczny i mniej roszczeniowy jak niektórzy instruktorzy. To nie są wakacje all inclusive, serio.
Klimat
Gdy pierwszego dnia wieczorem wyszedłem przejść się po zlocie, ujrzałem dziesiątki, jak nie setki młodych, roześmianych harcerzy i harcerek chodzących uliczkami zlotu i poznających się nawzajem. Moje pierwsze skojarzenie to harcerski Open’er – wesoło, kolorowo, pozytywnie, choć uczestnicy młodsi i alkoholu brak. I to mi się spodobało. Jeszcze raz odniosę się do „harcerskości” – nie wiem w czym bardziej harcerskie byłyby sunące tymi alejami umundurowane drużyny idące noga w nogę, a już na pewno nie wiem dlaczego miałoby to być bardziej wychowawcze. To właśnie takie luźne poznawanie innych pamiętam z dużych, harcerskich imprez najbardziej, to właśnie wtedy porodziło się wiele znajomości i przyjaźni, z których część trwa do dziś. Nie pamiętam gdzie tupaliśmy nogą na „lewa, lewa”, pamiętam gdzie kogo poznałem.
Koncerty
Zlot miał wiele zakątków – w naszej kantynie występowało trochę wykonawców którzy trafiali do instruktorów, czy nawet byłych instruktorów (nie bójmy się tego słowa – do STARSZYCH :D) czyli Tomek Lewandowski od „Kartki z kalendarza”, Chór Zawiszy Czarnego, czy nawet autor „Bieszczad”, „Bieszczadzkiego reggae” i innych hitów czyli Andrzej Starzec. Na innych scenach trafiające w gusta miłośników mocnych brzmień Wszyscy Byliśmy Harcerzami, albo Accantus, czyli niemalże Disney na żywo. Był także Robert Kasprzycki. Przed jego koncertem podeszły do nas dwie młodziutkie harcerki:
– Kto tu będzie grał?
– Robert Kasprzycki. Znacie?
– Eeeee, nie. Idziemy stąd.
– A znacie „Niebo do wynajęcia” i „Zapiszę śniegiem w kominie”?
– No pewnie!
– To właśnie jego piosenki.
– AAAAAAAAAAAAAA!!!!!!
Koncerty niestety były dość głośne i trwały czasem dłużej niż miały trwać, ale… tak przecież dzieje się z koncertami. Słyszałem narzekania, że nie można było w spokoju popracować z drużyną – po części to rozumiem, wiem natomiast, że część drużyn urządzała sobie ciche podsumowania choćby na plaży, która była bardzo spokojna.
Słabe rozpoczęcie
Nie jestem fanem apeli, ani hucznych rozpoczęć, już jako zwykły harcerz nie przepadałem za pompą takowych wydarzeń. Ale rozumiem, że są konieczne. To co moim zdaniem było natomiast rzeczywiście konieczne to albo zaplanowanie rozpoczęcia na wieczór, albo decyzja o przesunięciu otwarcia, bo przecież upały nie pojawiły się znikąd. Drużyny w pełnym umundurowaniu i długich spodniach przyszły nawet godzinę czy półtorej wcześniej i stały przez całą ceremonię w słońcu. Część drużynowych wyprowadziła je stamtąd (brawo!), część nie – wiem, że doszło do ponad 200 omdleń. Dla mnie to zupełnie bez sensu. Na koncert Czesława, który odbył się pod koniec ceremonii zostało naprawdę mało ludzi. A szkoda. Tu jednoznacznie uważam, że otwarcie w ciągu dnia było złą decyzją.
Sanitariaty
Saniatariaty składały się z kontenerów i rozsianych po zlocie toi-tojów.
Te pierwsze były całkiem sprytne i fajne, aczkolwiek przynajmniej w części kadrowej było ich nieco mało, a kolejki tam tworzące się były czasem totalnie zniechęcające. Dodatkowo brak papieru był czymś normalnym – albo decydujemy się na to, że papier ma być i pilnujemy by był, albo mówimy „radźcie sobie sami” i wtedy każdy wie, że musi przyjść ze swoim.
Niestety to co działo się pod prysznicami woła o pomstę do nieba, a nie była to wina organizatorów, a kadry. I to kadry programowej. Walające się śmieci, patyczki do uszu, niezmyte błoto i wiele innych śmieci – WSTYD. Jako kadra powinniśmy świecić przykładem…
Co do toi tojów powiem to co mówię zawsze – każde wejście do toja to jest utrata części godności, zachodzę w głowię jak to możliwe, że jako ludzkość potrafimy przeszczepiać narządy i latać w kosmos, a nie mamy jakiejś lepszej technologii jeśli chodzi o radzenie sobie z fekaliami. Smród, wchodzenie na wdechu, przepełnione kible – szczególnie w upalne dni to jakaś masakra. Może tu znowu potrzebne było więcej tojek, albo częstsze ich opróżnianie. Momentami się dosłownie przelewały. Bueh.
Jedzenie
Nie wiem jak radziły sobie drużyny z gotowaniem, wiem natomiast, że na pewno było to lepsze od (nie)słynnych pakietów żywieniowych z Gniezna (puree), czy paskudnych krokietów ze zlotu w Kielcach. Jedzenie odbierane było z Biedronki, która może nie serwuje mięsa rangi Red Angusa, czy Wagyu, ale jednak ma bardzo dobrze zbadane towary (jak to dziś w sieciówkach bywa) i dobrych dostawców. Czy można było to zrobić inaczej? Pojawiają się głosy, że można bardziej lokalnie, czy coś. Nie wiem na ile można dla 15 tysięcy osób, nie znam się.
Nam, kadrze programowej, jedzenie serwowało wojsko. I było… po wojskowemu. Bez zbytniej fantazji, bez finezji, treściwie i kalorycznie. Duża kiełba, fasolka po bretońsku na śniadanie i tym podobne. Źle bym tego nie ocenił, choć prawdę mówiąc szału też nie było. Całe szczęście ratowały mnie foodtrucki.
No właśnie. Co do foodtrucków miałem mieszane uczucia. Mnie jako kadrze oczywiście bardzo odpowiadały. A także jako fanowi dobrego jedzenia. Bo wbrew temu co piszą w sieci niektórzy „specjaliści”, foodtrucki to nie jest już od co najmniej dekady czy dwóch, śmieciowe jedzenie. Foodtrucki serwują lepsze jedzenie od niektórych restauracji, a wiem co mówię bo zdarzało mi się być jurorem na zlotach foodtrucków. Tak więc mogliśmy jeść dobre, wołowe burgery (a ci którzy znają mnie pozaharcersko wiedzą, że burgery dla mnie to życie), belgijskie frytki, czy pyszne naleśniki z szynką parmeńską, rukolą, gruyere, czy łososiem. Ale dlaczego mieszane odczucia? O tym za chwilkę.
Biedronki
Biedronki służyły nie tylko do wydawania składników na posiłki, ale także po prostu do zaopatrywania się w nich. I tu chyba nie do końca mi się to podobało. Symbolem tego była pewna młoda harcerka biegnąca pierwszego dnia do Biedronki, krzycząca „URAAATOWAAAANI!”. No właśnie.
Konsumpcjonizm i jedzenie śmieciowych przekąsek, to coś z czym powinniśmy walczyć. Tymczasem harcerze w wolnych chwilach po prostu walili do Biedry, kupując oczywiście słodycze, chipsy (widziałem całe wózki czipsów wiezione w stronę gniazd), czy lody. Nie zaprzeczam sam sobie, wiem że to nie obóz w lesie gdzie nie mamy dostępu do sklepu, ale taka impreza niekoniecznie oznacza masową konsumpcję niezdrowych przekąsek. Chipsy, cukierki, czy nawet energetyki (po kilku dniach zgłaszania uwag, także przeze mnie, energetyki wyniesiono na zaplecze i sprzedawano tylko dorosłym) schodziły w olbrzymich ilościach. To samo z foodtruckami – rzeczywiście aleja handlowa to nie jest coś, co wydaje mi się dobrym pomysłem na tego typu imprezie. Chyba, że to aleja sklepów turystycznych, czy składnic harcerskich.
Apele i aplikacje
Jednym z zarzutów niektórych uczestników był brak apelu na początku. Może dlatego ostatni apel był tak długi i nieznośny (przynajmniej dla mnie) – uciekłem gdzieś w okolicy wyprowadzania sztandarów. Nie wiem, nie moje klimaty. Nigdy nie widziałem zbytniej wartości wychowawczej w paradowaniu jako wojsko, noga w nogę. Musztra nawet w wojsku ma już dawno charakter paradny, ale niech już będzie.
Gośka Nowosad powiedziała bardzo fajną rzecz – apele służyły do przekazywania informacji. A dziś… mamy aplikację! Właśnie, zlotową aplikację. I choć nie była ona idealnie, w bardzo fajny sposób przekazywała uczestnikom różne informacje. Czyżby APlikacja miała zastąpić APele? Chyba jeszcze długo 😉
PROGRAM!
I creme de la creme. Program! O programie innych modułów dużo nie napiszę, w sumie nic nie napiszę 🙂 Nie będę skromny, ale powiem natomiast, że program modułu Cywilizacja był oceniany bardzo dobrze i często na odprawach zbierał owacje na stojąco. No dobra, będę, bo w sumie nie mogę sobie przypisywać tych zasług, bo ja tam tylko sprzątałem.
Brawa należą się Oli Gawlikowskiej-Sroce, Tomkowi Sroce, Iwonie Jakimowicz, Ewie Prędce i wszystkim tym, których Pigwie udało się zrekrutować. Bo kadra tego modułu składała się w dużej mierze z byłych instruktorów, z ludzi, którzy czasem odwiesili mundury już 10 lub więcej lat temu. Którzy wzięli urlopy, przywieźli czasem małe dzieci i całymi dniami prowadzili zajęcia. Ba, także z osób, które nigdy do harcerstwa nie należały. I wiem, że było naprawdę świetnie.
Pojawiały się głosy, że taki program jest oderwany od tego co robi drużyna w ciągu roku. Tak, trochę tak, może tak być. Ale jeszcze raz – to NIE jest obóz drużyny podsumowujący prace roczną. Patrzmy nieco szerzej. To zupełnie inna impreza. Taka, na której można mieć zajęcia z dziedziny, której część uczestników nie miałaby szansy „liznąć” gdzie indziej. A już na pewno na zbiórce, czy obozie drużyny. Było więc rozpoznawanie fejk newsów, algorytmy (co najmniej trzy różne zajęcia z różnymi typami robotów), pierwsza pomoc, dzierganie na obręczy, recycling śmieci w ozdoby, czy zabawki dla zwierząt, samoobrona, bycie „preppersami”, strategiczne gry planszowe, podstawy muzyki, nauka o przeszczepach i transplantacji, nauka „języka” zwierząt, nauka o demokracji i wiele, wiele innych zajęć. Myślę, że właśnie taka możliwość spotkania specjalistów z różnych dziedzin jest siłą takich imprez.
Czy się uczymy?
Pytanie natomiast, które mi się nasuwa brzmi: „Czy my się uczymy?”. Zastanawiam się na ile wiedza o organizacji takich imprez zostaje. Czy ktoś to spisuje, czy ktoś przekazuje ją dalej. To chyba dość ważne. Wiem, że w tym miejscu ma odbyć się za 2 lata Eurojam i raczej będzie robiła to ta sama lub podobna ekipa. Ale czy ta wiedza będzie w organizacji za 10 lat? Czy 18 lat po Gnieźnie i 11 lat po Kielcach wyciąga się wnioski? Pytam, bo naprawdę nie wiem, a jestem ciekawy. Wydaje mi się, że w jakimś stopniu tak, bo narzekania słyszę głównie od osób, które albo nie były na zlocie, albo były krótko, natomiast gdy rozmawiam z ludźmi z komend poprzednich zlotów, słyszę dość dobre opinie.
Ja ogólnie oceniam zlot na 4+ z konkretnymi zarzutami o których pisałem wcześniej. I cóż – dawno nie spędziłem już tylu wieczorów z gitarą w ręku 🙂
Uff. To tyle. Czuwaj!